środa, 2 lutego 2011

T4 posłanki Muchy



"Fakt" zajrzał do partyjnej gazetki PO. Lektura okazała się owocna.

Posłanka PO Joanna Mucha (35 l.), piękna, młoda i wyglądająca na okaz zdrowia, zasiada w komisji zdrowia. I właśnie dbając o naszą kondycję, tłumaczy w partyjnej gazetce, jak najefektywniej wydawać pieniądze na leczenie Polaków. Ma rewolucyjne pomysły, np. nie widzi sensu w robieniu operacji biodra u 85-latka, gdy taka osoba "nie chodzi i nie będzie chodzić, bo się nie zrehabilituje". I w ogóle starsi ludzie to kłopot, bo "chodzą do lekarza co dwa tygodnie dla rozrywki".



Całość wypowiedzi poseł Muchy brzmi (za Tomaszem Machałą, bo nie mam gazetki w ręku):

“Znam dyrektora szpitala, który jest w stanie załatwić sobie w NFZ kontrakt na wykonywanie operacji biodra na tak wysokim poziomie, że nie może go przerobić. W związku z tym zamierza
zwozić ludzi z domu spokojnej starości, bo tam właściwie każdy kwalifikuje się na operację biodra. Tylko jaki jest sens wykonywania takiej operacji u 85-latka, który nie chodzi i nie będzie
chodzić, bo się nie zrehabilituje? Nie chciałabym wyjść na kogoś, kto w czambuł potępia polskich lekarzy. Są wspaniali, ale system niestety skłania do poszukiwania nieetycznych rozwiązań.”


Czyli tak. 85-latek kwalifikuje się do zoperowania, ale to nie ma sensu, bo się nie zrehabilituje. Czyli się kwalifikuje, ale się nie kwalifikuje, bo jest za stary. W ogóle zdaniem poseł Muchy starsi ludzie są kłopotliwi. Poseł Piecha ma rację: najlepiej staruszków rozstrzelać.

Poseł Mucha nie ma pojęcia, oczywiście, o chorobach ludzi starszych. Owszem, jest grupa ludzi, którzy do lekarza idą z każdą zgagą, jednak poseł Mucha powinna wiedzieć, że 85-latka może zabić katar. Polska to nie Europa Zachodnia. Tu ludzie starsi są zaniedbani, przez lata PRL nie mogli dbać o siebie tak, jak ich rówieśnicy w Holandii czy Francji. W Polsce nawet 40-latkowie często nie mają połowy zębów. Niech pani poseł zgadnie, dlaczego. Poseł Mucha powinna tez wiedzieć, że dla 85-latka przewrócenie się o taboret oznacza miesiące bólu i konieczności leczenia. Każda infekcja to ryzyko śmierci.

Poseł Musze należy chyba tez przypomnieć trochę historii. Nie wiem, czy na ekonomii uczą historii. Pewnie czegoś tam uczą. Bycie posłem jednak zobowiązuje nawet posła PO.

Naziści w latach '30 też doszli do wniosku, że niektórzy ludzie dla Rzeszy są kłopotliwi. Na przykład upośledzeni umysłowo, kalecy czy chorzy na padaczkę. Nie oni jedni, rzecz jasna, podobne pomysły były i w USA, i w Szwecji, ale tam stwierdzenie, że niektórzy są nieprzydatni dla państwa doprowadzało do eugeniki (poprzez przymusową sterylizację), natomiast w Rzeszy naziści poszli dalej - po prostu nieprzydatnych i kłopotliwych się pozbywali kulą w łeb, głodzeniem na śmierć albo gazowaniem. Akcja T4 pochłonęła prawie 100 tysięcy istnień.

Zgodnie z logiką poseł Muchy nie ma sensu rehabilitować, na przykład, dzieci z porażeniem mózgowym czy zespołem Downa. Przeciez rehabilitacja ich nie wyleczy, nie? Leczenie staruszka? A po co? I tak zdechnie.

Ot, myślenie pięknych, młodych, wykształconych z wielkich miast. Oby jednak poseł Mucha poczytała trochę o historii, zanim coś powie. Hitler też lubił zwierzątka.

wtorek, 25 stycznia 2011

Sas

Historia za bardzo lubi się powtarzać, czasem przypominając starą płytę. Żyjemy w dziwnych czasach, z dziwnym dymem w głowach i z jeszcze dziwniejszym obłędem w oczach. Patrzę na Rodaków i coraz bardziej przypominają mi się czasy saskie.

Konfederaci barscy w swoich rezolucjach zachwycali się „słodkim Augustów panowaniem”. Skutki ich działań były tak tragiczne, że konfederacji obronić się po prostu nie da. Ale wróćmy do korzeni.

Niewielu pamięta, w jakich okolicznościach August II został obrany na króla. Bez pomocy cara Piotra I byłoby mu trudno. Co więcej, koronę ostatecznie otrzymał dzięki… włamaniu na Wawel. To ten monarcha był odpowiedzialny za całkowite zniszczenie polskiej armii. Poza przebłyskiem sukcesu, jakim było odzyskanie Podola, de facto próżno szukać jakichkolwiek dokonań na korzyść Rzeczypospolitej. Nieudolność władcy przyniosła reakcję – szlachta zawiązała konfederację warszawską, ale i jej skutki były tragiczne. Szwedzi swobodnie hulający po terenach Rzeczypospolitej błyskawicznie wypchnęli na króla Stanisława Leszczyńskiego. Wojna domowa przypieczętowała wyniszczenie potężnego państwa. Potem było jeszcze gorzej. Sejm niemy kojarzą chyba wszyscy – rosyjskie wojska wymusiły zgodę na upadek.

Nieodrodny syn Augusta II nie mógł być inny. Wprowadzony na tron przez Rosjan nie zrobił nic dla Rzeczypospolitej. Ani jeden sejm przez 30 lat nie doszedł do skutku. Poza jednym – tym, na którym potwierdzono królewski tytuł. Armie różnych państw biegały to w tę, to w tamtą, skutecznie rujnując nieszczęśliwy kraj, od czasu do czasu dając spokój.

To chyba w dziejach Rzeczypospolitej najsmutniejsze, że następca Augusta III – jak najbardziej wybrany przy „delikatnej” pomocy Rosjan – usiłujący zrobić cokolwiek (przy czym i tak udało mu się nadspodziewanie dużo) musiał zmierzyć się z klęską, z którą nie poradziłby sobie ani Sobieski, ani Piłsudski, ani nawet Juliusz Cezar. Konfederaci barscy, z których niektórzy może i chcieli dobrze, ale im nie wyszło, ostatecznie dobili Rzeczpospolitą. Nie chodziło o żadną wiarę. Chodziło o obalenie „Ciołka”, nic więcej.

Nie wiedzieć czemu to Poniatowskiego dziś się oskarża o doprowadzenie do upadku Ojczyzny. Kto wie? Czy gdyby barszczanom się udało obalić króla, nie byłoby rozbiorów? Wątpię. Nie byłoby za to Konstytucji 3 Maja i wojny, która nie mogła być wygrana, ale dała cień nadziei. Gdy jednak zerkniemy na powyższe – stanie się jasne, że czasem nie da się uratować niepodległości z kompletnych zgliszcz. Bywa, że jest za późno.

Nicnierobienie epoki saskiej coś powinno nam przypominać. Powinno też doprowadzić do myśli, że im dłużej nasze czasy w takiej formie trwają, tym gorzej dla przyszłości. Błąd popełniony dziś odbije się czkawką. Przekonaliśmy się o tym 300 lat temu. Wtedy wielu było zachwyconych nicnierobieniem. Potem… potem zachwyt przerodził się albo w szaleństwo, albo w przerażenie. Jak jest dzisiaj? Czy „młodzi-wykształceni-z-wielkich-miast” nie popadli w zachwyt? Czy pytają, co będzie potem? Wątpię.

I żeby za 10 lat mi nikt z nich nad głową nie narzekał, że jest źle.

Samiście sobieście wybraliście.

piątek, 21 stycznia 2011

Co z tym Witebskiem?

Zapewne pamiętacie, ze lotniskami zapasowymi dla naszego Tupolewa był Mińsk i Witebsk. Jeszcze w kwietniu prasa zauważyła, że... BOR nie wiedział, gdzie są lotniska zapasowe dla tego lotu. Zaraz potem na temat zapasowych lotnisk wypowiedział się szef MON Bogdan Klich:

- Chciałbym państwu powiedzieć, że lotniska zapasowe zostały jak w każdym przypadku lotu VIP-owskiego określone przez załogę i zostały wskazane dwa lotniska: Mińsk białoruski oraz docelowo także Witebsk - mówił w Sejmie szef resortu obrony.

Teoretycznie więc Tu-154 powinien odlecieć do Witebska:

8.26.38 1 Pilot: Możemy pół godziny powisieć i odchodzimy na zapasowe.

8.26.43 Kokpit: A gdzie jest zapasowe?

1 Pilot: Mińsk albo Witebsk.


Witebsk jest po prostu bliżej granicy z Rosją, a więc i bliżej Smoleńska.

10 kwietnia to była sobota. W soboty lotnisko w Witebsku jest nieczynne. Oczywiście mogło być otwarte specjalnie na okoliczność lądowania Tutkti (zostało otwarte 10 kwietnia dla samolotu wiozącego Jarosława Kaczyńskiego - Smoleńsk odmówił przyjęcia). Sęk w tym, ze skoro nie wiedział nic o Witebsku BOR, to najprawdopodobniej nie wiedział tez o tym kierownik lotniska w Witebsku.

Otóz pragnę PT Czytelników poinformować, że loty tego typu to nie jest "hop siup" i pilot nie moze sobie polecieć "do Moskwy czy gdzieś". Oba lotniska zapasowe powinny być zabezpieczone i na miejscu powinna być zapasowa kolumna przygotowana do transportu. Za to, kochani Czytelnicy, odpowiada MSZ. I oczywiście BOR podlegający MSWiA.

Jezeli rzeczywiście było tak, ze Witebsk był zamknięty, niezabezpieczony, nie było zadnej kolumny transportowej - to powstaje pytanie...

...kiedy, do diabła, odpowie za to któryś z kretynów z MSZ i MSWiA?

PS. Nie pamiętam kto to powiedział, ale zaraz po konferencji komisji Millera któryś z komentatorów w TVP Info zauwazył, ze to-coś-zwane-wiezą nie miało pojęcia, ze ma u nich lądować jakiś Tupolew. Nie mogę nigdzie teraz tego znaleźć. Ktoś coś wie na ten temat?

środa, 12 stycznia 2011

Błasik z siekierą

Wszystko stało się jasne. Rosyjscy psychiatrzy odtworzyli to, co działo się na pokładzie TU154. Wiadomo - radz... pardon, rosyjscy naukowcy słyną z genialnych metod śledczych. Oto dowód: gdy amerykańscy archeolodzy odkopali egipską mumię i nie umieli stwierdzić, co to za faraon, pomógł im dopiero radziecki uczony, który ustalił, że mumia to Ramzes XXXII. Jak? To proste - Ramzes się po prostu przyznał.

No więc niezrównani eksperci naszego bratniego narodu z właściwą sobie precyzją zdołali wydobyć wspomnienia z umysłów pilotów. Nad ich głowami stał pijany generał Błasik z siekierą. Drzwi od kabiny pilnowała Anna Walentynowicz, polewająca pasażerom wódkę. Poseł Deptuła groził pilotom zakolczykowaniem, w końcu to weterynarz. Lech Kaczyński zaś wrzeszczał w stronę kabiny, że wyśle pilotów do Berezy Kartuskiej, jeśli nie zetną tej brzozy. Tak się biedni piloci wystraszyli okropności kaczystowskiej katowni, ze postanowili brzozę ściąć.

Musimy więc z należytą wdzięcznością przyjąć raport towarzyszki Anodiny. Metody jej zespołu są niepodważalne: piloci sie po prostu przyznali.

To wszystko byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie te milczące groby i mgła nad Warszawą.

czwartek, 23 grudnia 2010

Notatnik filmowy: Jane Eyre




Ekranizacji słynnej powieści Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Bronte było bardzo dużo: za najlepsze uchodzą wersje Roberta Stevensona z 1944 roku (z magnetycznym Orsonem Wellesem i Joan Fontaine) i Franco Zeffirellego z 1996 (z niezrównaną Charlotte Gainsbourg i Wiliamem Hurtem). Na wersje serialowe rzadko zwraca się uwagę: osobiście sądzę, że najlepszy, jak dotąd, jest serial BBC z 2006.

Ruth Wilson, młoda, ale bardzo utalentowana aktorka, udźwignęła trudną rolę, co więcej, chyba jest nawet lepsza od cudownej Fontaine, aktorki przecież legendarnej (wyjaśniam, że Joan Fontaine zagrała główną rolę w rewelacyjnym filmie Alfreda Hitchcocka "Rebecca", opisywanym w moim Notatniku, później zagrała w "Suspicius", za który dostała Oscara; jeśli dalej jej ktoś nie kojarzy, odsyłam do "Przeminęło z wiatrem" i roli jej siostry Olivii de Havilland jako Melanii), jest lepsza też od Gainsbourg. Obie wielkie poprzedniczki wydobywały z niezwykłej postaci Jane Eyre przede wszystkim smutek. Fontaine zdawała się być zalękniona (jak w "Rebecce"), Gainsbourg była nierzeczywista, jak anioł smutku. Wilson - na szczęście - jest inna. Być może to zasługa scenariusza. Serial siłą rzeczy daje więcej czasu na rozwijanie i fabuły, i postaci, jest więc też wierniejszy książce. Tak więc Ruth Wilson pokazuje inne oblicze Jane, a przecież bijące z powieści: jest niespokojna, z tajonym źródłem radości, zwyczajna, a jednocześnie niepospolita. Przyznaję, że taka Jane Eyre podoba mi się bardziej od wiecznie smutnej Gainsbourg.

Uwagę w pierwszym odcinku musi jednak zwrócić Georgie Henley, którą podziwialiśmy jako Łucję w "Księciu Kaspianie" i "Lwie, czarownicy i starej szafie"; pojutrze zaś zobaczymy ją w trzeciej części ekranizacji "Opowieści z Narnii" - "Podróży Wędrowca do Świtu". Młodziutka aktorka jest po prostu wspaniała, równie znakomita jak Anna Paquin z wersji Zeffirellego. Jest oczywiście - znowu - inna; Paquin była w dziecięcym uporze dumna i to dumę przede wszystkim u jej Jane widać, Henley jest jakby mniejsza, bardziej zastraszona, zaciekawiona i dziecinna. Przez to - moim zdaniem - jest bardziej przekonująca.

Jeśli jesteśmy przy Henley, to już w pierwszym odcinku można podziwiać ruch kamery. Zniekształcenia obrazu są celowe i mają podkreślić kruchość dziecka i okrutną potęgę dorosłych - w kolejnych odcinkach zniekształcony obraz będzie przypominał o cierpieniu, jakiego doświadczyła mała Jane.

Ale ja tu o rolach, o kamerze, a tymczasem "Jane Eyre" to absolutna klasyka kina i literatury. Od tego należy zacząć. Może współczesnego widza i czytelnika będzie razić gotyckość tej opowieści, egzaltowane przemowy. Ale taka była epoka, 150 lat temu. Siostra Charlotte Bronte, Emily, stworzyła równie klasyczne "wichrowe Wzgórza", jeszcze bardziej niesamowite i gotyckie, pełne duchów, zjaw i egzaltowanych namiętności. Te opowieści są jednak bardzo wiarygodne. Ludzkie dusze się nie zmieniły. Zmienił się język i czasy - uczucia - nie.

Serial "Jane Eyre" jest więc dobrą propozycją na zimowe wieczory zwłaszcza w czas Bożego Narodzenia. Nie tylko on - warto sięgnąć do innych ekranizacji. Osobiście czekam na najnowszą wersję z Mią Wasikowską. Premiera w przyszłym roku.

wtorek, 14 grudnia 2010

Ludzie honoru i zapomniani sąsiedzi



"Człowiek honoru" niedawno był gościem "Punktu widzenia" na antenie TVP. Pan Redaktor, prowadzący rozmowę, wykazywał głębokie zrozumienie dla generała. Poza kilkoma osobistymi pytaniami właściwie nie zadawał żadnych niewygodnych pytań. Nie reagował na stwierdzenia, ze "groziła interwencja". Pozwolił generałowi mówić, co chciał. Nie zapytał o ofiary. Drugi generał w wywiadzie dla jednego z portali oświadczył ze liczba ofiar stanu wojennego jest "wzięta z sufitu".

Historia Dariusza Bogdana, opisywana tutaj, jest jedną z wielu. Słyszałam historię kobiety, która drukowała dla SW ulotki i którą w końcu aresztowano... razem ze świnką morską. W 1988 roku zarekwirowano jej samochód. Dostała go z powrotem dopiero w 1993, kompletnie zdezelowany, wraz z rachunkiem... Inny działacz dostał na Łąkowej we Wrocławiu taki łomot, że odkleiła mu się siatkówka; pewna dziewczyna, dziś mieszkająca w USA, jeździ na wózku, bo milicjanci przytrzaskiwali jej głowę drzwiami suki.

Czy ktoś tym ludziom powiedział dziękuję? Czy ktoś im zadośćuczynił? Nie; "ludzie honoru są gośćmi waznych mediów i pozwala im się opowiadać, ze są niewinni, pozwala im się z pełnym szacunkiem dla siwych głów potępiać demonstracje na Ikara. Do tych "ludzi honoru" dołącza chór waznych panów publicystów i redaktorów. "Ludzi honoru" nazywa się "powaznymi ekspertami", zaprasza się ich z pompą na wazne zebrania. "Człowieka honoru" broni ten sam pan redaktor, ktory był ofiarą antysemickiej nagonki w 1968 roku, w której uczestniczył "człowiek honoru". Dwóch znanych redaktorów swego czasu posadziło koło siebie mnóstwo "ludzi honoru" i urządziło "sąd" nad pułkownikiem Kuklińskim - w prime time poleciał cały WRON orzekający: "Winny!".

Ofiary "ludzi honoru" żyją daleko od nas, zapomniani. Nie chcą nawet naszej uwagi. Nie chcą poklasku, orderów, przemówień i akademii ku czczi. Nie po to biegali po ulicach z cegłami w ręku i biało-czerwonymi sztandarami.

Czego jednak chcą?

Tego samego, o co walczyli wtedy. Normalnego kraju, sprawiedliwego, gdzie się nie wywraca do góry nogami historii. Jak bardzo muszą być upokorzeni, gdy "ludzie honoru" wygłaszają mowy w telewizji!

Tym bezimiennym ludziom, którzy mieszkają koło nas, tym zapomnianym sąsiadom, warto po prostu, po ludzku, podziękować. Choćby przynosząc pierniki na Święta, wysyłając kartkę z życzeniami.

Niech poczują, że mimo wszystko ktoś o nich pamięta.