poniedziałek, 11 stycznia 2010

Pochwała futrzaka




Dziś nietypowo, bo ostatnie dni były nietypowe.
Dziś chcę wygłosić pochwałę bożego stworzenia, konkretnie szczura (Rattus norvegicus... a w każdym razie jego potomek). Jeszcze konkretniej - Boryska.
PT Czytelnicy Boryska znają. Spadkobierca śp. szczura Zyzia, szalonego blogera i komentatora politycznego. Futrzak niezwykły, od samego początku. Wyciągnęłam go ze sklepu zoologicznego, ratując go przed pewną śmiercią z rąk niekompetentnych pracowników i równie niekompetentnej lekarki opiekującej się tymże sklepem - w sklepie twierdzili, że szczur idzie do "utylizacji", bo ma "szczurzą ospę", a tak naprawdę miał po prostu świerzb, chorobę, którą łatwo wyleczyć, wymaga tylko kwarantanny i odrobiny leków przeciwpasożytniczych.

Dlaczego o nim piszę? Ano dlatego, że dzięki Boryskowi mogłam na nowo uwierzyć, że jednak Szef czuwa.

Ostatnio Borys bardzo źle się czuł. Schudł, zmarniał. W całym mieście nie mogłam znaleźć weterynarza, który by umiał mu pomóc. Specjaliści odmawiali zajęcia się nim, no bo jednak szczur to nie pies czy kot, tylko tzw. zwierzę egzotyczne, czyli wymagające od lekarza specjalistycznej wiedzy i doświadczenia. W końcu zadzwoniłam do zaprzyjaźnionej kliniki w Warszawie. Przez telefon udało się w końcu ustalić, co mu jest.

Nawet dla człowieka taka diagnoza byłaby okropna. Niewydolność krążeniowa, arytmia, możliwe, że choroba wieńcowa. Ponieważ nie mógł już jeść, przyplątał się stan zapalny jelit. Wspaniali lekarze - dr Beata Soszyńska i dr Włodzimierz Puławski (dziękuję!) opracowali dawkowanie leków. Być może to dzięki nim Borys żyje i ma się po 5 dniach terapii całkiem nieźle.

Jednocześnie chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy za Borysa trzymali kciuki oraz niestety nieznanemu mi z nazwiska księdzu z wrocławskiej Katedry, który wizytując nas po kolędzie zgodził się Boryska pobłogosławić. Wiem, że parę osób specjalnie dla niego się pomodliło. Jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało, jestem przekonana, że to też mogło mu pomóc.

Wiem, że będą tacy, którzy uśmiechną się z politowaniem. Ale ci, którzy mieli kiedyś zwierzęcego przyjaciela, wiedzą, że w ich oczach można Boga dostrzec. Czasem wyraźniej, niż w oczach ludzi. Zwierzęta są szczere. Nie oszukują, nie kłamią, nie znają pojęcia zdrady, nie rozumieją, że ukochany pan się nimi "znudził" i dlatego przywiązuje je do drzewa w lesie. One by czegoś takiego nie zrobiły - nie swojemu stadu, nie swojej rodzinie.

Przed Bożym Narodzeniem nie starczyło mi czasu, by napisać o losie "prezentów gwiazdkowych" - małych, słodkich, puchatych kulek, które potem wyrastają na duże, dużo jedzące i hałaśliwe stworzenia i... zaczynają przeszkadzać w planach wakacyjnych. A zdarza się to zbyt często. Niektóre przeszkadzają, bo "przypadkiem" się rozmnożyły. Niektóre przeszkadzają, bo człowiek nie umie (nie chce) znaleźć z nimi porozumienia (miałam i takich podopiecznych). Inne giną w nonsensownych badaniach, a te, którym uda się przeżyć cierpią w jednym terrarium z niespecjalnie głodnym wężem (i takie "karmowce" miałam). Jeszcze inne kochają swój dom, swoje stado, ale człowiek nie odwzajemniając uczucia nie chce im dać nawet miski z wodą w upalny dzień. jeszcze inne giną w męczarniach dla naszej próżności, inne, bo nie myślimy o nich jak o istotach cokolwiek czujących. Ot, człowiek, istota panująca.

Nigdy nie otrzymałam takiej dawki miłości i przywiązania od człowieka (z nielicznymi wyjątkami), jak od moich szczurów, zwłaszcza od Borysa, futrzaka niezwykłego.

Idę mu zrobić kaszkę.

PS. Lekarze wymienieni wyżej przyjmują w klinice Hematowet na warszawskim Żoliborzu.