czwartek, 23 grudnia 2010

Notatnik filmowy: Jane Eyre




Ekranizacji słynnej powieści Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Bronte było bardzo dużo: za najlepsze uchodzą wersje Roberta Stevensona z 1944 roku (z magnetycznym Orsonem Wellesem i Joan Fontaine) i Franco Zeffirellego z 1996 (z niezrównaną Charlotte Gainsbourg i Wiliamem Hurtem). Na wersje serialowe rzadko zwraca się uwagę: osobiście sądzę, że najlepszy, jak dotąd, jest serial BBC z 2006.

Ruth Wilson, młoda, ale bardzo utalentowana aktorka, udźwignęła trudną rolę, co więcej, chyba jest nawet lepsza od cudownej Fontaine, aktorki przecież legendarnej (wyjaśniam, że Joan Fontaine zagrała główną rolę w rewelacyjnym filmie Alfreda Hitchcocka "Rebecca", opisywanym w moim Notatniku, później zagrała w "Suspicius", za który dostała Oscara; jeśli dalej jej ktoś nie kojarzy, odsyłam do "Przeminęło z wiatrem" i roli jej siostry Olivii de Havilland jako Melanii), jest lepsza też od Gainsbourg. Obie wielkie poprzedniczki wydobywały z niezwykłej postaci Jane Eyre przede wszystkim smutek. Fontaine zdawała się być zalękniona (jak w "Rebecce"), Gainsbourg była nierzeczywista, jak anioł smutku. Wilson - na szczęście - jest inna. Być może to zasługa scenariusza. Serial siłą rzeczy daje więcej czasu na rozwijanie i fabuły, i postaci, jest więc też wierniejszy książce. Tak więc Ruth Wilson pokazuje inne oblicze Jane, a przecież bijące z powieści: jest niespokojna, z tajonym źródłem radości, zwyczajna, a jednocześnie niepospolita. Przyznaję, że taka Jane Eyre podoba mi się bardziej od wiecznie smutnej Gainsbourg.

Uwagę w pierwszym odcinku musi jednak zwrócić Georgie Henley, którą podziwialiśmy jako Łucję w "Księciu Kaspianie" i "Lwie, czarownicy i starej szafie"; pojutrze zaś zobaczymy ją w trzeciej części ekranizacji "Opowieści z Narnii" - "Podróży Wędrowca do Świtu". Młodziutka aktorka jest po prostu wspaniała, równie znakomita jak Anna Paquin z wersji Zeffirellego. Jest oczywiście - znowu - inna; Paquin była w dziecięcym uporze dumna i to dumę przede wszystkim u jej Jane widać, Henley jest jakby mniejsza, bardziej zastraszona, zaciekawiona i dziecinna. Przez to - moim zdaniem - jest bardziej przekonująca.

Jeśli jesteśmy przy Henley, to już w pierwszym odcinku można podziwiać ruch kamery. Zniekształcenia obrazu są celowe i mają podkreślić kruchość dziecka i okrutną potęgę dorosłych - w kolejnych odcinkach zniekształcony obraz będzie przypominał o cierpieniu, jakiego doświadczyła mała Jane.

Ale ja tu o rolach, o kamerze, a tymczasem "Jane Eyre" to absolutna klasyka kina i literatury. Od tego należy zacząć. Może współczesnego widza i czytelnika będzie razić gotyckość tej opowieści, egzaltowane przemowy. Ale taka była epoka, 150 lat temu. Siostra Charlotte Bronte, Emily, stworzyła równie klasyczne "wichrowe Wzgórza", jeszcze bardziej niesamowite i gotyckie, pełne duchów, zjaw i egzaltowanych namiętności. Te opowieści są jednak bardzo wiarygodne. Ludzkie dusze się nie zmieniły. Zmienił się język i czasy - uczucia - nie.

Serial "Jane Eyre" jest więc dobrą propozycją na zimowe wieczory zwłaszcza w czas Bożego Narodzenia. Nie tylko on - warto sięgnąć do innych ekranizacji. Osobiście czekam na najnowszą wersję z Mią Wasikowską. Premiera w przyszłym roku.

wtorek, 14 grudnia 2010

Ludzie honoru i zapomniani sąsiedzi



"Człowiek honoru" niedawno był gościem "Punktu widzenia" na antenie TVP. Pan Redaktor, prowadzący rozmowę, wykazywał głębokie zrozumienie dla generała. Poza kilkoma osobistymi pytaniami właściwie nie zadawał żadnych niewygodnych pytań. Nie reagował na stwierdzenia, ze "groziła interwencja". Pozwolił generałowi mówić, co chciał. Nie zapytał o ofiary. Drugi generał w wywiadzie dla jednego z portali oświadczył ze liczba ofiar stanu wojennego jest "wzięta z sufitu".

Historia Dariusza Bogdana, opisywana tutaj, jest jedną z wielu. Słyszałam historię kobiety, która drukowała dla SW ulotki i którą w końcu aresztowano... razem ze świnką morską. W 1988 roku zarekwirowano jej samochód. Dostała go z powrotem dopiero w 1993, kompletnie zdezelowany, wraz z rachunkiem... Inny działacz dostał na Łąkowej we Wrocławiu taki łomot, że odkleiła mu się siatkówka; pewna dziewczyna, dziś mieszkająca w USA, jeździ na wózku, bo milicjanci przytrzaskiwali jej głowę drzwiami suki.

Czy ktoś tym ludziom powiedział dziękuję? Czy ktoś im zadośćuczynił? Nie; "ludzie honoru są gośćmi waznych mediów i pozwala im się opowiadać, ze są niewinni, pozwala im się z pełnym szacunkiem dla siwych głów potępiać demonstracje na Ikara. Do tych "ludzi honoru" dołącza chór waznych panów publicystów i redaktorów. "Ludzi honoru" nazywa się "powaznymi ekspertami", zaprasza się ich z pompą na wazne zebrania. "Człowieka honoru" broni ten sam pan redaktor, ktory był ofiarą antysemickiej nagonki w 1968 roku, w której uczestniczył "człowiek honoru". Dwóch znanych redaktorów swego czasu posadziło koło siebie mnóstwo "ludzi honoru" i urządziło "sąd" nad pułkownikiem Kuklińskim - w prime time poleciał cały WRON orzekający: "Winny!".

Ofiary "ludzi honoru" żyją daleko od nas, zapomniani. Nie chcą nawet naszej uwagi. Nie chcą poklasku, orderów, przemówień i akademii ku czczi. Nie po to biegali po ulicach z cegłami w ręku i biało-czerwonymi sztandarami.

Czego jednak chcą?

Tego samego, o co walczyli wtedy. Normalnego kraju, sprawiedliwego, gdzie się nie wywraca do góry nogami historii. Jak bardzo muszą być upokorzeni, gdy "ludzie honoru" wygłaszają mowy w telewizji!

Tym bezimiennym ludziom, którzy mieszkają koło nas, tym zapomnianym sąsiadom, warto po prostu, po ludzku, podziękować. Choćby przynosząc pierniki na Święta, wysyłając kartkę z życzeniami.

Niech poczują, że mimo wszystko ktoś o nich pamięta.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Kryminalista i oprawcy




"Jeden z przebywających tam funkcjonariuszy w mundurze oświadczył, że to na powitanie i uderzył mnie w szczękę w ten sposób, że przeleciałem przez stojące obok krzesło. Następnie kopnął mnie kilkakrotnie w plecy oraz żołądek. Zacząłem wymiotować. Wtedy dwóch innych funkcjonariuszy w mundurach, śmiejąc się, wytarli mną wydzieliny, oświadczając, że na milicji musi być ład i porządek. (...) Po każdej odpowiedzi bili mnie pięściami i rękami po twarzy, oświadczając, że i tak stosują ulgę dla małolatów."

Dariusz Bogdan w stanie wojennym miał 15 lat. Drukował podziemna prasę, kolportował wydawnictwa i ulotki. W 1984 roku zgarnęła go milicja za rzucenie w radiowóz słoikiem z czerwoną farbą. Tłukli go 2 tygodnie niemal na okrągło. Stracił częściowo słuch, wzrok, miał złamaną podstawę czaszki, uszkodzony mózg. Nikogo nie wsypał. Dostał wyrok za napaść na funkcjonariusza - rok i 10 miesięcy. Wyszedł po 15 miesiącach, dzięki więziennemu lekarzowi, który działał w podziemiu. Wrócił do struktur podziemnych. W 1987 roku SB porwała go z ulicy i wywiozła do lasu. Kazali kopać grób. Zostawili go samego. Chcieli nastraszyć jego kolegów z redakcji "Szkoły", pisma MKO.
Myślicie, że dostał jakieś odszkodowanie?

Skąd. W 1992 roku Ministerstwo Sprawiedliwości odmówiło rewizji nadzwyczajnej wyroku tłumacząc, ze sąd skazał go sprawiedliwie, a pobicie jest wątpliwe. Dopiero w 2006 IPN uznał, że cięzkie pobicie było zbrodnią komunistyczną. Śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawców - i to pomimo faktu, że część oprawców Dariusza można odnaleźć dzięki ksiązkom meldunkowym na komendzie przy ul. Grunwaldzkiej we Wroclawiu, gdzie Darek został skatowany. wiadomo, kto był wtedy dzielnicowym. Wiadomo, że dziś ma wysoką emeryturę. Darek pracuje dorywczo. Zyje w biedzie.

"Napaść na funkcjonariusza" znika z akt oskarżonego po 10 latach. Jednak to Darek jest "kryminalistą", a nie ci, którzy mało go nie zabili.


Na zdjęciu Dariusz Bogdan (w ciemnej koszuli) z kolegami, rok 1986.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Nie gada się z bandytami



Jutro o 12 na wrocławskim Rynku koło fontanny
konferencja prasowa Komitetu 39.09 ws. wizyty Dmitrija Miedwiediewa.